|
|||||||||||||||||||||||
Czy trzeba podnosić ludowe do ludzkości Poniższy artykuł Andrzeja IBISA - Wróblewskiego, wieloletniego jurora Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu nad Wisłą, odnaleźliśmy w folderze kazimierzowskiego święta z roku 1991. Tekst ten stawia nadal aktualne pytania o miejsce kultury ludowej we współczesnym świecie, o jej tożsamość, przeszłość i przyszłość, które warte są uwagi i analizy. Pojawiają się w nim refleksje dotyczące potrzeby zainteresowania folklorem muzycznym wśród szerszej, nie tylko kazimierzowskiej, publiczności. Autor przywołuje zespoły No To Co i Syrbacy, jako ostatnie z tych, które podjęły się próby połączenia współczesnego z tradycyjnym. To spojrzenie sprzed jedenastu lat. Jak wówczas wyglądał ruch folkowy, czy istniał? Jedenaście lat temu odbyły się pierwsze "Mikołajki Folkowe" w Lublinie, wkrótce potem pojawiły się kolejne festiwale muzyki inspirowanej folklorem, adresowane głównie do młodych ludzi zainteresowanych odkrywaniem na nowo wartości tkwiących w kulturze ludowej. Artykuł IBISA - Wróblewskiego, czytany dzisiaj, skłania do przemyśleń. Daje sam przez się odpowiedź na pytanie, czy i w jaki sposób przez te jedenaście lat "podnieśliśmy ludowe do ludzkości". Dysproporcje między dziedzictwem tradycji ludowo-religijnych, wiejsko-obyczajowych, sentymentalnych i zaściankowych, a brutalnym, racjonalnym, technicznym przewrotem cywilizacyjnym końca XX wieku stanowią jedną z głównych przyczyn trudności rozwoju kultury w naszym kraju. Ciągle za wolny rozwój cywilizacyjny wsi jest jednak czynnikiem sprzyjającym trwaniu folkloru. Obyczaj wiejski nie wszędzie jeszcze wygasł, a w połączeniu z religijnością, tworzy podatny grunt do rozwoju folkloru obrzędowego. Oczywiście to paradoks, że zastój w tej dziedzinie daje postęp w innej, ale żyjemy przecież w epoce paradoksów. Wstrząsy, które targają naszym krajem, stosunkowo w niewielkim stopniu dotyczą folkloru, chociaż tu i ówdzie dałoby się nawet wykazać jego zależność od polityki. Umiejętność fetyszowania zjawisk jest jedną z naszych specjalności, ale chociaż z pewnością folklor stał się takim właśnie fetyszem w sferze kultury, nic przeciwko temu nie mam. Jeśli bowiem uznać, że folklor jest to "postać sztuki, obejmująca różne rodzaje opowiadań, przysłów, powiedzeń, zaklęć, pieśni, formułek czarnoksięskich i innych formuł, a posługująca się mową codzienną jako środkiem wyrazu" (R. A. Waterman), to rzeczywiście mamy do czynienia z obszerną dziedziną nieuczonej działalności obrzędowej, obyczajowej i artystycznej. Jeśli zaś do tego dodamy przekazywane tradycyjnie "przedmioty fizyczne, poglądy, słowa", jak chce inny folklorysta, A. Taylor, to zakres jeszcze bardziej się rozszerza. Słowem, przypisujemy dziś folklorowi obszar zjawisk, zamknięty w obrębie nie uczonej kultury materialnej i duchowej, a jest to dziedzina, z której twórczość uczona czerpie od wieków, wzbogacając trwałymi wartościami dorobek kultury narodowej. Nie dość tego. Świat zna sporo przykładów, że właśnie folklor wykształcił, przechował wiele uniwersalnych wartości kulturalnych i ocalił poczucie tożsamości, świadomość narodową i język wielu grup społecznych, a nawet całych narodów. "Można klasę chłopską nazywać kulturoprzechowawczą - pisze prof. Bolesław Gołębiowski w pracy Problemy modelu kultury socjalistycznej ("Kultura i społeczeństwo" nr 1-2/1979) - gdyż wiele wartości etycznych, społecznych, artystycznych a nawet filozoficznych nie przetrwałoby, wzbogacając się ciągle z pokolenia na pokolenie, gdyby nie szczególny charakter tradycyjnej kultury regionalno-chłopskiej". Tak było, ale jak jest? Co się dzieje z folklorem dzisiaj, gdy z kraju rolniczo-przemysłowego staliśmy się krajem przemysłowo-rolniczym, gdy kilka milionów ludzi przeniosło się do miast, zasilając szeregi robotnicze, inteligencji technicznej i humanistycznej? "Procesowi urbanizacji rodziny i domowej zwyczajowości, jaki i wielu procesom społecznym, towarzyszy proces przeciwstawny - rodziny pochodzenia wiejskiego stają się bardziej miejskie, ale rusyfikują również w pewnym sensie i zakresie środowisko miejskie..." - pisze Jadwiga Komorowska w pracy Społeczne zróżnicowanie świątecznej kultury rodziny (Ibid). Ciekawe, jak te wpływy kształtują się w dziedzinie obchodzącej nas najżywiej, tzn. w dziedzinie muzyki i pieśni. Co się dzieje w uroczyste dni na X piętrze wysokościowca w metropolii w rodzinie wiejskiej poddanej bombardowaniu produktami kultury masowej przez telewizję, radio i film? Jak się kształtuje ten nowy folklor? Czy w ogóle istnieje? Musi istnieć, chociaż inny, niż tamten, bo inne są drogi jego przenikania. Mieszkańcy miast inaczej go traktują i nie zawsze się z nim utożsamiają. To rezultat naszych przemian społecznych. Dawniej wszystko było o wiele prostsze. Jako małolat uciekłem z domu na wesele wiejskie i wróciłem nad ranem. Wyrozumiały ojciec nie zerżnął mi skóry, tylko zagroził, że jak drugi raz coś podobnego zrobię bez uprzedzenia, to mi nogi powyrywa. Pewnie mnie rozumiał, bo sam, na bal do Resursy Obywatelskiej, zabierał ze sobą sześć zapasowych sztywnych kołnierzyków. Kiedyś poszedłem z nim. Tańczono prawie jak na weselu: obok tanga i fokstrota, kujawiaki i oberki. Ojciec był dobrym tancerzem i ubóstwiał oberka, a tańczył go z przyklękaniem. Mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie przy gąsiorze nalewki pan doktor, pan sędzia i pan mecenas grywali z księdzem proboszczem w preferansa i w wista albo w winta, z czego łatwo wywnioskować, że działo się to około 1930 roku. Grywało się niewiele, ale pijało ostro i którejś nocy podobno pan komendant policji odpadł przy licytacji i nie chciał się obudzić, wobec czego partnerzy wynieśli go z łóżkiem na środek rynku, zapalili cztery świece i wrócili do stolika. Rano wpada wzburzony posterunkowy: "Panowie, coście zrobili z komendantem? Chłopi się na jarmark zjeżdżają i jakaś kapela gra mu >Umarł Maciek, umarł<"! Wrócili, przynieśli go z powrotem do domu. Nawet się nie obudził. Folklor wciskał mi się do uszu ze wszystkich stron. Kiedy nie chciałem usnąć, niańka śpiewała mi krwawe ballady o siostrze, która prała chustki brata, zabitego przez jej kochanka, albo o Krakowiance i o kacie. Mrówki chodziły mi po grzbiecie, ale słuchałem. Kapele wiejskie nie miały jednak wtedy takiej estymy, występowały, ale przy okazji ważniejszych wydarzeń lub świąt państwowych, gdy trzeba było zamanifestować związek warstw panujących z masami chłopskimi. Pamiętam zlot harcerski w Spale (nazywał się zresztą "Jamboree"), gdy przy dźwiękach marszów i piosenek ludowych galopowały banderie konne. Kapele defilowały przed starostą w święto 3 Maja. Najczęściej jednak można je było usłyszeć na weselach: skrzypce, wtór, bas, bęben, czasami grywał jeszcze klarnecista, niekiedy harmonista. Harmonia mnie fascynowała. W układzie klawiszy nie mogłem się dopatrzeć logiki. Największe wrażenie robił jednak miech, który rozciągnął się do niewiarygodnej długości. Na białym, marmurkowym celuloidzie napis, zdobiony sztuczny-mi brylantami, polskim brzmieniem nazwiska "Stamirowski" odróżniał tę harmonię nie tylko od akordeonów, ale i od innych trzyrzędówek. Muzyk grał na niej oberki z wielką biegłością. Czy przypuszczałem wtedy, że za pół wieku zobaczę taki instrument pod nazwą harmonii polskiej na Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych w Kazimierzu? Czy mogłem wiedzieć, że balladę o nieszczęśliwej siostrze, która prała zakrwawione chusty swojego brata nieboszczyka, usłyszę w zmienionej wersji na tym festiwalu a opowieść o komendancie policji, wystawionym z łóżkiem przez kompanów na rynek, powróci z kilku innych miejsc raz o staroście, innym razem o naczelniku straży? Skomplikowane i zawiłe są drogi opowieści i ballad ludowych. W Kazimierzu słyszałem w balladzie o dziewczynie, która szukając narzeczonego, napotkała dwunastu zbójców: "brody ich długie, kręcone wąsiska, każdemu za pasem ostry nóż błyska"; w innej balladzie o tym, że "stała się nam nowina, pani pana zabiła", a gdy bracia zamordowanego wykryli jej zbrodnię, "wywiedli ją do sieni i tam ji łeb ścieni". Ileż wieków tułała się ta ballada po naszych ziemiach, podawana z ust do ust i zmieniana w rozmaitych szczegółach? ("Wyjechali za lasy i tam darli z niej pasy".) Mickiewicz wiązał tę opowieść z czasami Bolesława Śmiałego ("Mąż z królem Bolesławem poszedł na Kijowiany" czytamy w "Liliach"), poza krajami słowiańskimi nie jest znana, oto wraca do nas współcześnie, śpiewana przez starsze kobiety, które pewnie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że ta opowieść jest taka leciwa. Bo pieśń ludowa, istotnie, jest "arką przymierza między dawnymi a nowymi laty". Tak było i uważamy nadal, że tak jest. Tymczasem jednak przyśpieszenie, któremu jesteśmy poddani, skraca odległość i czas, ale jednocześnie zmniejsza również tę ilość czasu, który powinniśmy poświęcać na poddawanie się wpływom owej "arki przymierza". Wbrew oczekiwaniom i nadziejom niewiele widzi się przejawów asymilacji kultury ludowej przez środowiska miejskie, choć nie da się zaprzeczyć temu, że wszelkie prezentacje folkloru - od festiwali muzyki i pieśni ludowej przez kiermasze rzeźb, obrazów i wytworów sztuki użytkowej aż do wystawy zabytków kultury materialnej w muzeach regionalnych - cieszą się dużym powodzeniem i są akceptowane przez publiczność miejską. Znacznie wyraźniejszy jest za to proces odwrotny, przy czym przyswajanie sobie elementów miejskiej mody, miejskiego obyczaju, zwłaszcza przez nowych mieszkańców miast, jest procesem niekontrolowanym, lub raczej inercyjnym. Wynika to z braku zorganizowanych form przemysłu rozrywkowego, co sprawia, że w programach radiowych i telewizyjnych najbardziej narzucające się, bo najefektowniejsze są wzorce kultury zachodniej. Ale to już odrębny temat. Niewątpliwa jest za to potrzeba współczesnych odbiorców, oczekujących muzyki i pieśni ludowej w nowoczesnym opracowaniu, zgodnym z obowiązującą modą w muzyce rozrywkowej. Świadczy o tym powodzenie tzw. zespołów cepeliowskich, różnego rodzaju kapel i orkiestr, które mają w swym repertuarze utwory ludowe. Tylko że tej potrzeby nie potrafimy docenić. Nie umiemy uprzytomnić sobie korzyści, które stąd mogą wyniknąć. Może dlatego, że ze szkoły nie wynosimy nauczonych pod przymusem piosenek ludowych, które później procentują świadomością i zrozumieniem roli muzyki ludowej w kulturze narodu, tak jak to się dzieje np. na Węgrzech? Uważam, że wychowanie muzyczne w szkołach powinno w większym stopniu opierać się na muzyce ludowej i że w ogóle folklor powinien znaleźć się w programach szkół. Ba, ale jak to zrobić? Próby zatrudnienia twórców ludowych w charakterze nauczycieli wprowadziły tyle zamieszania i przeciwstawnych opinii, że w rezultacie zrezygnowano z tego. A szkoda, bo, kto wie, czy to już nie jest ostatnia okazja? Folklor ginie. Czy można jeszcze za sztukę ludową uznawać świątki, wyrabiane w setkach egzemplarzy, chociaż zawiera się w nich udział wytwórcy? Czy jest sztuką ludową obrazek na szkle, malowany seryjnie z przeznaczeniem do sprzedaży? A piosenka, pisana do programu kabaretu wiejskiego przez ludowego poetę? Nie ma wątpliwości wobec tego, co zostało zapisane przez Kolberga albo skodyfikowane przez innych badaczy, natomiast wszystko, co współczesne, wydaje się etnografom podejrzane. Sporo lat temu na jednej z konferencji folklorystycznych, zwracałem uwagę na zjawisko amatorskich zespołów gitarowych, w których repertuarze dostrzegłem elementy folkloru miejskiego. O ile wiem, nikt się do tej pory tym zjawiskiem nie zainteresował. Folklorystyczne zespoły muzyczne, zgodnie ze wskazówkami etnografów, używają historycznych instrumentów. Tam, gdzie nie ma oryginalnych, gra się na fabrycznych. To już jest jednak mankament w opinii znawców. Dlatego potępia się akordeony (tylko harmonie są akceptowane!), dlatego nie wolno grać pizzicato na kontrabasie (tylko arco, bo inaczej się w kapelach nie grywało!). Wszystko musi być maksymalnie zgodne z oryginałem. Tymczasem co się dzieje? Na wsi wesele. Oprócz normalnych przygotowań gastronomicznych, zamówienie artystyczne: przyjeżdża prezenter z aparaturą, z płytami i jest dyskoteka. W repertuarze - hity światowe. Gdzie się podziały wiwaty, oberki, polki, które wygrywały kapele weselne? Gdzie kuplety i przyśpiewki? Owszem pojawiają się na specjalne życzenie utwory zbliżone do tradycji folklorystycznej, ale tylko zbliżone, bo są to nagrania rozmaitych zespołów polonijnych, które w urbanizujących się zbiorowościach wiejskich zajmują miejsce tamtych autentycznych melodii tanecznych. Zbyt ortodoksyjnie ocenia się u nas muzykę czy taniec ludowy, a prowadzi to do traktowania folkloru jak skansenu, w którym tylko to godne uwagi, co stare i tylko to autentyczne i prawdziwe, co zaświadczone tradycją - tak jak gdyby nie istniały w tej muzyce wpływy dworu, kościoła, wojska czy operetki. A dlaczegoż to wpływ telewizji ma być gorszy? Czy tapirowana panienka w srebrnej lamie I kategorii, śpiewająca na dancingu w zajeździe GS-u II kategorii rodzime przeboje III kategorii, czy zespół big-beatowy z "solystą" na zabawie w remizie, czy to nie folklor? Powiadamy, że tradycyjna pieśń ludowa jest zwierciadłem swoich czasów, jest obrazem epoki, odbiciem stosunków społecznych itd. Zgoda. Te stosunki już odeszły w przeszłość. Zapanowały nowe, wynikłe z postępów cywilizacji. Czy wobec tego twórcy ludowi mają się wypowiadać przy użyciu środków z przeszłej epoki? Jak taki twórca, dzisiaj, tu i teraz może śpiewać o bliskich mu sprawach, skoro mu skrzypek nie gra do ucha, tylko mu nad uchem rzęzi stuwatowa kolumna głośnikowa? Kto mu zaakompaniuje do kupletów i przyśpiewek? Sam sobie musi zaakompaniować, jeśli chce i ma śpiewać. Dlatego coraz częściej i na wsi pojawia się gitara. Na gitarze trudno jednak akompaniować do tańca a repertuar do słuchu jest zbyt przesiąknięty wpływami komercyjnej muzyki światowej, żeby się w nim doszukiwać tradycyjnych cech polskich. Nasze środki przekazu zrobiły bardzo wiele, by lansować wśród słuchaczy modę na tę właśnie, a bardzo niewiele, by zaszczepić w odbiorcach szacunek dla własnej tradycji. Stąd popularność muzyki country. Widzę w tym nie tyle groźbę, ile pomost, łączący tradycyjną muzykę ludową ze współczesną muzyką popularną. Już kiedyś ta konwencja się sprawdziła. Grupa skifflowa "No To Co" cieszyła się u nas ogromną popularnością, a jej repertuar zyskiwał wielkie powodzenie, zawierał w sobie bowiem tradycyjne elementy melodyczne połączone ze współczesną techniką aranżacyjną. Niestety, mecenasi o to nie zadbali, by tego rodzaju zespołom zapewnić priorytety i poparcie, a reszty dokonały dyskoteki. Maluczko a i w Kazimierzu na Rynku doczekamy się dyskoteki na nocnej zabawie ludowej, bo już kiedyś komercyjne hity światowe płynęły w dniach Festiwalu z głośników i dopiero interwencja jurorów uciszyła ten anglosaski łomot w czasie święta polskiej muzyki ludowej. A jednocześnie wciąż za mało jest prób włączenia muzyki ludowej do produkcji przemysłu rozrywkowego. Jedną z ostatnich podjęła grupa Syrbacy, posługująca się rekonstruowanymi instrumentami (syrby, lira korbowa, maryna, suka itp.) i grająca melodie pochodzące ze zbiorów Kolberga. Tylko że cóż: to jest kropla w morzu... Nie miałem nic przeciwko temu, gdy kilka lat temu usłyszałem na estradzie w Kazimierzu kapelę Władka Jagiełły z Łowicza w znakomicie dzielonych oberkach i mazurach, a później tym samych muzykantów jako kapelę podwórkową w sentymentalnych tangach i starych piosenkach przedmiejskich. W nocy, podczas najżywszej zabawy na rynku, jakaś grupa zaczęła grać nowoorleańskie standardy jazzowe. Wyjrzałem przez okno: to znowu była kapela Władka Jagiełły. Tego pędu się nie zatrzyma. Chodzi tylko o to, by cały ten nurt utrzymać w korycie, wyżłobionym przez wieki. Niech zbiera dopływy, niech je filtruje i niech gra - byle w tej grze, przy całej współczesności brzmienia, dźwięczała znana nuta. Bo chodzi nie tylko o "podnoszenie ludowego do ludzkości", ale i o to, by to ludowe było ludzką własnością, by było przez ludzi akceptowane, by było ludzkie. Tekst został zamieszczony w folderze |