Artykuł zamieszczony w numerze 11 / VI 1997


Marcin Skrzypek

Radom - perspektywa czterech lat (refleksje)


RadomFolk

Od czterech lat radomski festiwal inspirowany folklorem wędruje po Radomiu w poszukiwaniu swojego miejsca i publiczności. Najpierw przez dwa lata odbywał się w Wojewódzkim Domu Kultury "Resursa" w centrum Radomia, potem przeniósł się do dalekiego osiedlowego domu kultury "Południe" i do równie dalekiego Muzeum Wsi Radomskiej, a w tym roku jedną nogą oparł się o "Południe", a drugą o halę MOSiR. Niestety, bez rezultatu, jeżeli chodzi o wynik poszukiwań.

Nie wydaje się niczym złym lub nienormalnym, jeżeli widzowie i słuchacze nie dopisują na tego rodzaju wydarzeniach i w takim miejscu jak Radom. Nie jest to przecież ani miasto uniwersyteckie, ani stolica kulturalna regionu, żeby ludzie walili na koncerty inspirowane muzyką ludową drzwiami i oknami. Taki status Radomia nie przekreśla jednak możliwości rozwoju tego typu imprezy, bowiem publiczność nie jest czymś, co istnieje lub nie w sposób ostateczny. Publiczność można stworzyć i wykształcić, można rozwinąć jej gusta i zachęcić do przychodzenia na imprezę, szczególnie, jeżeli odbywa się one cyklicznie. W ten sposób nawet zupełnie małe miasteczko ma szansę stać się lokalnym, choćby i okresowym, centrum kulturalnym. Nie powinien więc dziwić fakt, że na pierwszych wydaniach radomskiego festiwalu widzowie nie dopisywali. Dziwić i niepokoić winno to, że po czterech latach nic się nie zmieniło.

"Resursa" była dość dobrym miejscem dla Festiwalu. Dach chronił od deszczu, sala widowiskowa zapewniała kameralną atmosferę. Dało się co prawda odczuć pewien brak infrastruktury dla artystów i klimatu dla ewentualnych działań niekoncertowych, ale ogólnie miejsce to posiadało niewątpliwie potencjał rozwojowy. Przeniesienie imprezy do osiedlowego domu kultury jeszcze bardziej dodało jej kameralności. Oczywiście nie było już mowy o dużej ilości widzów - nawet gdyby przyszli - bo ich liczbę znacznie ograniczały rozmiary sali, ale za to udało się, przynajmniej w dniu "konkursowym", stworzyć bardzo dobry nastrój wśród samych występujących oraz gości zainteresowanych imprezą niejako "z urzędu", czyli dziennikarzy, członków jury itd. Ludzie ci w ograniczonej przestrzeni budynku domu kultury położonego na obrzeżach blokowiska byli skazani na swoje towarzystwo, na wymianę pozdrowień i rozmowy. O ile wiem wszystkim ten klimat się podobał i bardzo dobrze go wspominają. Festiwal folkowy w sosie własnym. I o to też chodzi.

Zorganizowanie koncertu niedzielnego w skansenie, gdzie na dużej scenie występowały lokalne zespoły folklorystyczne, konkursowicze i gwiazdy też wyszło Festiwalowi na zdrowie. Na miejsce ściągnęli młodzi i starsi, matki z dziećmi i dziadkowie z wnukami. Kursowały dodatkowe autobusy zapewniające łączność z miastem. Gdyby była brzydka pogoda przyszłoby prawdopodobnie mało ludzi, ale połączenie imprezy, skansenu i niedzielnego słońca zadziałało jak bardzo silny magnes. Na przyszłość trzeba by ewentualnie pomyśleć o zabezpieczeniu publiczności przed deszczem, ale podsumowując można się zgodzić, że nic bardziej oczywistego i pożądanego jak inspirowany folklorem festyn w scenerii skansenu.

Wszystko byłoby nieźle, gdyby w tym roku nie nastąpiły pewne zmiany świadczące o regresji. Jak zwykle kiepska była reklama. Jednokolorowe i dość subtelne w rysunku plakaty festiwalowe przytłoczone zostały płachtami reklamującymi Krywań, nie wspominając już o plakatach filmu "Pinokio". Termin Festiwalu wyznaczono na Zielone Świątki, kiedy skansen został akurat zajęty na festyn PSL-u. W ostatnim momencie sobotnie przesłuchania konkursowe przeniesione zostały z domu kultury "Południe" do hali MOSiR, co spowodowane było podobno dużą ilością zespołów konkursowych. Nie wiem, dlaczego ich liczba nagle okazała się dla Organizatorów zaskoczeniem, z całą pewnością jednak nie był to dobry pomysł biorąc pod uwagę widzów - gdyby przyszli.

Przeniesienie konkursu do hali sportowej było golem samobójczym. Publiczność będąca i tak w ilościach śladowych - głównie jury, akustyk, paru fotografów i animatorów kultury oraz "podmioty artystyczne" - rozpuściła się w wielkiej przestrzeni trybun i pokrytego linoleum parkietu. Warunki akustyczne tego pomieszczenia były takie, że mimo aparatury nagłaśniającej firmy Jamaha, po występie każdego zespołu echo wybrzmiewało kilkakrotnie dłużej niż brawa członków jury, którzy - trzeba przyznać - dzielnie stawiali czoła obowiązkom kulturalnej publiczności. Po przesłuchaniach konkursowych wystąpiły gwiazdy: Krywań przeciwstawiający się kojarzeniu go z nurtem disco polo oraz Quilipas, Indianie ostatnio grywający także pod DT "Sezam" w Lublinie. Było bardzo dużo miejsca do tańca.

Po koncercie wszyscy zebrali swoje manele i wrócili do Centrum Kultury "Południe", do kawiarni, na "biesiadę folkową". Założeniem biesiady było, jak sądzę, że najlepiej wychodzą działania spontaniczne i niezaplanowane z góry. To prawda, ale nie zawsze zdarzają się one wtedy, kiedy chcemy, a niestety organizatorzy festiwali są jednak w tej materii zobowiązani wobec gości dość konkretnymi terminami. Biesiada wyglądała więc tak, że każdy grał swoje w swoim kąciku, a wygrywali ci, którzy mieli wyżej lub głośniej brzmiące instrumenty bądź głosy. Przyłączysz się - fajnie, chociaż bez znaczenia; nie przyłączysz się - twój problem. Oto muzycy z Matragony podświetlili przed budynkiem wzorzysty ekran i zaczęli grać, by jakoś ludzi skoncentrować i wyciszyć przed dalszą częścią zaplanowanych działań - i wtedy właśnie wyszło na schodki przed wejściem dwóch dudziarzy z własną kontrpropozycją muzyczną. Świat dźwięków Matragony jest subtelny, sprzyja relaksowi i wymaga ciszy, a dudziarze to jurne chłopaki, głosy mocne, wysokie. Takie mniej więcej kontrasty towarzyszyły biesiedzie - efekt skądinąd ciekawy, ale - właśnie: skądinąd.

Biesiada zakończyła sobotni wieczór Festiwalu. Na niedzielnym koncercie w hali MOSiR, na którym wystąpili Syrbacy, Varsovia Manta, Trawnik i Daab, nie byłem. Zdaję sobie sprawę, że powyższy opis jest bardzo ironiczny. Gdyby się uprzeć, dałoby się spłodzić podobny w tonie tekst o każdym właściwie festiwalu i każdej imprezie; że kiełbaski były nieświeże, że nagłośnienie kiepskie itd. Rzecz w tym, że ja się wcale nie upieram. Samo wychodzi. Rzecz w tym, że gdyby opisywać to, co widziałem na poważnie, to niniejsze refleksje okazałyby się bardzo, bardzo przygnębiające. Komitet organizacyjny (13 osób) popełnił wiele błędów, których nie powinien był popełnić, zważywszy, że Festiwal miał wcześniej już trzy wydania. Odniosłem wrażenie, jakby Organizatorów w ogóle nie interesowały realia warunkujące przygotowanie takiej imprezy. Uważam, że Festiwal powinien się odbywać i wcale nie jest moim celem go "niszczyć" czy psuć mu opinii. Uważam jednak, że odpowiadającym za niego ludziom przydałby się jakiś porządny "wstrząs", by zastanowili się nieco nad sobą. Mam sentyment do tej imprezy - na pewno nie tylko ja - ale nie może ona być przygotowywana tak jak dotychczas; chaotycznie i przy minimalnej odpowiedzialności za organizacyjne posunięcia.


Konkurs

W konkursie Festiwalu wystąpiły 23 "podmioty artystyczne". Oto pełne spektrum (większość informacji podaję za jednym z kierowników muzycznych Festiwalu; dysponujemy kontaktami do zespołów): Kapela Ludowa Swojaki z Chlewisk; zespół śpiewaczy Pawłowianki z Pawłowa (starodawne ballady); Kolaport z Gliwic (inspiracje muzyką celtycką, średniowieczną + własne kompozycje); Emilia Frąckiewcz (warszawski folklor miejski, elementy inscenizacji); Kapela Dudziarska Manugi z Bukowca Górnego (dudy + skrzypce podwiązane); Sierra Manta z Ząbkowic Śląskich (muzyka andyjska i ostatnio też polska); Magdalena Rudnicka z Warszawy (popularne piosenki żydowskie, konwencja podobna jak u Emilii Frąckiewicz); Rzepczyno Folk Band z Kołobrzegu (mocne witalne brzmienie gitar i perkusji + dudy samoróbki + rodzimy folklor); dziecięcy zespół folklorystyczny ze szkoły podstawowej w Radzicach; Młodzi Janowiacy z Janowa Lubelskiego (informacje poniżej); Artur Wójcik z zespołem dziecięcym ze Srebrnej Góry (informacje poniżej); Zygmunt Żak z Radomia (człowiek-orkiestra + folklor lokalny); Się Gra (klezmerzy grający przy Orkiestrze św. Mikołaja: akordeon, klarnet, wiele instrumentów szarpanych i dmuchanych + inspiracje od Bałkanów po Polskę); Łopuszanie (zespół góralski: wokal, trzy sekundy, prymka i bas); Kapela ze Wsi z Warszawy (kontynuatorzy stylu zapoczątkowanego przez Zespół Polski); Szybki Lopez (flamenco z dzbankiem perkusyjnym, amplifikowanym fletem i tańcem); kapela góralska Piotra Majerczyka z Zakopanego; Nirmal Anand z Warszawy (tabla, harmonium, głos, skrzypce); Terra Incognita (inspiracje muzyka andyjską i irlandzką); Pejzaż z Zabrza (dość mocno brzmiąca muzyka transowa); Orkiestra Absolwent z Grajewa (orkiestra taneczna w konwencji dawnych zespołów "radiowych" przedstawiająca wiązanki taneczne [...?]); The Bumpers z Białegostoku (zelektryfikowany, inspiracje muzyką irlandzką, a także polską i ukraińską); No Name Band z Dąbrowy Górniczej (zelektryfikowany, inspiracje muzyką celtycką, ale też ukraińską).

Postanowienia jury: Grand Prix (w sumie 2200 zł i sesja nagraniowa w Radiu Kielce) - kapela góralska Piotra Majerczyka; I nagroda (1500 zł) - Sierra Manta; II nagroda (1100 zł) - Szybki Lopez; III nagroda (900 zł) - Łopuszanie; wyróżnienia: Pawłowianki (250 zł); Kapela Dudziarzy Manugi (250 zł); Młodzi Janowiacy (400 zł); Pejzaż (300 zł); Zygmunt Żak (200 zł); Kapela ze Wsi (200 zł).

Konkursy artystyczne i wyroki ich jury są zawsze kontrowersyjne, ale takiego dziwa jak powyższe zestawienia jeszcze nie widziałem. Przede wszystkim myślę, że trzeba sobie jasno zdać sprawę, że jeżeli co najmniej półprofesjonalne zespoły folkowe takie jak Sierra Manta czy The Bumpers, z wieloletnią praktyką i dorobkiem wydawniczym, stają do konkursu z zespołami amatorskimi, to mają one na celu wyczesanie z kasy naiwnych organizatorów. Myślę, że słowa te odnoszą się również do świetnej technicznie kapeli góralskiej, która zdobyła Grand Prix. Podobnie postąpił Krywań dwa lata temu wygrywając ten sam konkurs i wysadzając z siodła m.in. Hojrę, amatorską grupę byłych członków Orkiestry św. Mikołaja, związanych wtedy z Ośrodkiem Praktyk Teatralnych w Gardzienicach. Uważam, że chęć zajęcia pola w tego rodzaju konkursie zespołom amatorskim przez grupy zaawansowane jest nieuczciwa, ponieważ to właśnie amatorzy rzeczywiście potrzebują pieniędzy, promocji i zachęty do dalszej działalności, a nie grupy już wylansowane, regularnie grające i nagrywające. Po prostu wstyd i tyle. Co gorsza, kapela Piotra Majerczyka przekroczyła bardzo znacznie regulaminowy czas grania (15 min.) i nikt z organizatorów nawet nie próbował interweniować. Odstępstwa od regulaminu są dopuszczalne, ale z pewnością nie w takiej sprawie.

Kolejną nieuczciwością, za którą pełna odpowiedzialność spada na Dyrektora Festiwalu Zbigniewa Zielińskiego, jest dopuszczenie tych wszystkich grup - półprofesjonalnych folkowych i ludowych oraz amatorskich folkowych i folklorystycznych - do wspólnej rywalizacji. Pewnie, że czasem zdarzają się błędy i wypaczenia, ale w tym przypadku nie widać w działalności tajemniczej kwalifikacyjnej Komisji Artystycznej żadnego wysiłku, by ewentualnych pomyłek uniknąć. Jedyne, co mogę zrobić, to zadedykować jej cytat z regulaminu Festiwalu (czy czytało go jury?): "Celem Festiwalu jest prezentacja gatunków i rodzajów muzyki zawierających ewidentne motywy ludowe, muzyki stanowiącej przykład twórczej interpretacji i swobodnych przekształceń folkloru narodów i grup etnicznych. Nie jest zamierzeniem organizatorów dokonywanie przeglądu zespołów folklorystycznych i ocena ich autentyzmu. (...) Ocena prowadzona będzie ze szczególnym uwzględnieniem (...) interpretacji, z położeniem nacisku na opracowania odbiegające od wzorców." A propos regulaminu - kuriozalnym jest nie wymagać kategorycznie od każdego zespołu kasety demo.

Po tegorocznym radomskim konkursie pojawiło się pytanie o sens organizowania tego rodzaju konkursów. Zniechęcenie to jest zrozumiałe, ale myślę, ze trzeba je przezwyciężyć. Konkursy mają sens, o ile nie będziemy zakładać, że powinni je "wygrywać" "najlepsi" i że jurorom uda się ich wyselekcjonować. Pewnie, że ktoś je ostatecznie musi wygrać, a ktoś odejdzie bez nagrody, ale ważne jest samo spotkanie, które bez konkursu by się nie odbyło, ważne jest wyzwanie, jakie konkurs rzuca zespołom, możliwość debiutu i bycia zauważonym, nawet jeżeli instrumenty się rozstroją i trema weźmie górę. Na koniec chciałbym wspomnieć o dwóch konkursowiczach, z którymi zdążyłem zamienić parę słów i którzy zasługują przynajmniej na krótką wzmiankę w "Gadkach". Żałuję, że zabrakło mi czasu na poświęcenie uwagi innym.

Dziecięcy zespół ze Srebrnej Góry w woj. wałbrzyskim prowadzony jest przez byłego członka Sierry Manty, Artura Wójcika. W Radomiu w swoim instrumentarium mieli klawisze, akordeon, kocioł perkusyjny wytłumiony kawałkiem futerka, a Kierownik wycinał solówki na instrumentach fujarkowych. Zagrali trzy kawałki; piosenkę z Izraela, czarasza "Słowik", wplatając w ten ludowy klasyk motywy serbskie oraz na koniec wiązankę bułgarską. Po pierwszej piosence byłem nieco zdezorientowany. Kiedy jednak chórek srebrnogórzan zaintonował bułgarską pieśń przechodząc potem w jej dynamiczne rozwinięcie, wiedziałem, że mam do czynienia z czymś wyjątkowym oraz że proste skojarzenia i estetyczne kategorie nie pomogą w tym przypadku w opisie rzeczywistości. Zespół istnieje od paru zaledwie miesięcy, ale dzieci mają próby codziennie i pracują bardzo ciężko. Efekty mi zaimponowały. Za tą grupą stoi Stowarzyszenie Srebrna Góra, nowo powstały ośrodek działań folkowych (wzmianka o imprezie zorganizowanej przez Stowarzyszenie w Ząbkowicach Śląskich ukazała się w nrze 9 "Gadek"). Podobno znaleźli na Lubelszczyźnie starą chałupę, którą im Słoma ma przywieźć i złożyć z powrotem do kupy. Podaję to jako plotkę, bo pewnych informacji na razie nie posiadam. Mam jednak nadzieję, że wkrótce Stowarzyszenie zajmie w "Gadkach" swoje miejsce.

Drugim zespołem, który miałem przyjemność poznać w Radomiu jest grupa Młodzi Janowiacy Zbigniewa Butryma. Na radomską scenę weszły dziewczyny w strojach ludowych z chordofonem płockim, a za nimi chłopaki ze zwykłą gitarą, akustyczną, gitarą basową i mandolą, wśród nich sam Mistrz z suką biłgorajską (informacje na temat chordofonu i suki można znaleźć w nrze 6 "Gadek"). Grali i śpiewali starannie opracowane piosenki z okolic Janowa Lubelskiego, które były na pewno czymś więcej niż muzyką ludową. Zbigniew Butrym grywał na weselach, jako basista na przedwojennych basach i występował w Kazimierzu, gdzie zdobył nagrodę. Historia z suką Zbigniewa Butryma nie ma w swoich początkach nic wspólnego z Marią Pomianowską. Zaczęła się od Mariana Domańskiego, redaktora Radiowego Centrum Kultury, który zostawił Zbigniewowi Butrymowi rodzaj przesłania, aby wskrzesił ten instrument. Anna Szałaśna z Polskiej Akademii Nauk dała mu znaczek, na którym widniała suka i złóbcoki (patrz okładka). Biorąc za podstawę menzurę (długość strun) altówki z pomocą życzliwych osób i komputera udało się obliczyć wymiary instrumentu i zrobić odpowiednie szablony. Następnym instrumentem zrekonstruowanym przez Zbigniewa Butryma były skrzypice płockie, nazywane przez Marię Pomianowską chordofonem lub fidelą płocką. Aby poznać ten instrument pojechał on do Płocka, gdzie jego trzystuletnie szczątki wydobyte ze studni przechowywane są w muzeum. Po różnych perturbacjach i dzięki szczęśliwemu trafowi zdobył on zdjęcie instrumentu ze skalą. Obliczając wymiary na kalkulatorze udało mu się otrzymać pierwsze dane do konstrukcji skrzypic. Zagadką pozostawał sposób gry - było bowiem do dyspozycji sześć strun, a nazwa instrumentu sugerowała, że używa się ich podobnie jak w skrzypcach; naciskając. Pierwsza na myśl przyszła gitara - sześć strun, płaski podstawek i można by grać akordy gitarowe. Problemem był jednak brak progów. Potem dopiero okazało się, że na skrzypicach należy grać techniką paznokciową, czyli umieścić struny wysoko nad podstrunnicą. Jedna z suk Zbigniewa Butryma gra w Kapeli ze Wsi.