Artykuł zamieszczony w numerze 21 / 1999
|
Powrót do strony głównej
|
Korzystając z możliwości odredakcyjnego komentarza dorzucam parę moich uwag na marginesie listu Kamila. Od raz pragnę zadeklarować się jako zwolennik jak najszerszego pojmowania muzyki folk nieco tylko zwichrowanym w stronę pewnych jego (według mnie) bardziej wiarygodnych i pożytecznych odmian. Jestem natomiast zagorzałym zwolennikiem i obrońcą praw różnych organizatorów festiwali i koncertów, do swobodnego doboru wykonawców i nagradzania zjawisk muzycznych.
A więc do rzeczy...
Stan, który opisuje Kamil, czyli bardzo widoczne ostatnimi laty faworyzowanie zespołów grających muzykę inspirowaną folklorem polskim, jest faktem.
Aby spróbować wyjaśnić to zjawisko trzeba dorzucić kolejnych kilka uwag do sporów i poglądów, które towarzyszą temu pismu od początku jego istnienia.
Mam tu na myśli dyskusję wokół definicji folku i problemów jego promocji. W tych bowiem zagadnieniach upatruję istotę problemu. W myśl oczekiwanej w liście Kamila idealnej sprawiedliwości muzyka powinna poddawać się jedynie kryteriom dobra i zła. Prawdziwy i idealny meloman nie powinien rozróżniać gatunków lecz jedynie skupiać się na muzyce dobrej. Gdyby w istocie tak było, zespoły grające świetnie, a takie w środowisku folkowym mamy, powinny nie schodzić z list i anten radiowych. Tak nie jest i długo nie będzie, a my w naszych rozważaniach dotknęliśmy spraw tzw. promocji, która kształtuje gusta i guściki oraz podpowiada co należy uznać za dobrą, a co za złą muzykę. (Na marginesie dodam, że ci, którym promocji możemy zazdrościć czyli np. polskie gwiazdy muzyki pop czy rock też mają nieustające z nią problemy. W myśl zasady, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, biadolą nad tym, że na świecie, a tam są dopiero pieniądze, to tyle się wie o polskim rocku ile my wiemy o np. o rapie węgierskim). Promocja folku była tematem specjalnej sesji, która miała miejsce na ubiegłorocznych "Mikołajkach Folkowych". Temat okazał się tak beznadziejny, że nic tam właściwie, prócz uświadamiania sobie nawzajem ciężkiej sytuacji przez radiowców, wydawców i organizatorów festiwali, ciekawego i konstruktywnego nie powiedziano. Dla mnie udział w tym spotkaniu nie pozostał w pełni bezowocnym. Pozostała mi w głowie sformułowana tam bodajże przez Piotra Pucyło z gdyńskiego "Orange World" "Teoria Zaklętego Kręgu".
Zaklęty Krąg
Muzyka folkowa nie jest popularna, gdyż jest nieznana. Jest nieznana, ponieważ nie jest grana w radiu. Nie jest grana w radiu, ponieważ rozgłośnie muszą spełniać oczekiwania słuchaczy. Słuchacze nie oczekują muzyki folkowej, ponieważ jej nie znają. Jak przerwać "zaklęty krąg"?
Na pewno nie uderzaniem głową w mur. Wobec tego, że nie stać nas na spektakularną i skuteczną akcję promocyjną, ani nikt kogo na to stać nie jest z kolei nią zainteresowany pozostaje nam robić swoje i wierzyć, że prędzej czy później przyniesie to jakieś efekty. Wbrew pozorom muzyka folkowa zdobywa sobie coraz liczniejsze grono fanów i w sumie jest już dla kogo grać, a zapał i serce z jakim miłośnicy folku przychodzą na nasze koncerty pozwala mieć nadzieję. Coraz więcej jest festiwali i koncertów folkowych. Jesteśmy chętnie zatrudniani jako oprawa różnych uroczystości, w czasie których wypada zaskoczyć uczestników czymś nietuzinkowym i niebanalnym. Festiwale i koncerty zdarzają się dzięki działaniu pewnego specyficznego gatunku odbiorców zwanego działaczami lub nieco bardziej współcześnie animatorami kultury. Jest to gatunek niezwykle pożyteczny i muzycy powinni objąć go szczególną ochroną połączoną z szacunkiem.
Twórczy działacz
Istotę ich działań spróbuję wyjaśnić przy pomocy sylwetki mojego przyjaciela Andrzeja Mazurka DJ'a Sound Systemów. Moje zetknięcie się z nim, a przy okazji w ogóle z instytucją DJ'a było szokiem dla mnie jako muzyka, ale jednocześnie rzuciło nowe światło na moją rolę jako organizatora imprezy w końcu nie byle jakiej, bo "Mikołajków Folkowych". Co by nie mówić Andrzej jest bez wątpienia artystą i twórcą muzyki. Wynika to zarówno z namaszczenia, z jakim podchodzi do swojego zajęcia jak i z końcowej produkcji. Zwykły muzyk posługuje się dźwiękami, z których składa swoje utwory i buduje ekspresję, która zachwyca słuchaczy. Dla Andrzeja taką podstawową materią są nie dźwięki, lecz gotowe, nagrane przez innych utwory i płyty. Z nich buduje swoje misterium, które nazywa sound systemem. Miksując je, okraszając słowem przerzuca krążkami zatrzymując je i puszczając w ruch inne zachowuje się jak muzyk improwizujący na swoim ukochanym instrumencie. To, czyja płyta teraz zabrzmi zależy tylko od niego i trochę, ale tylko trochę od tańczących lub słuchających. Czasami "zapoda" im coś dziwnego, co równie dobrze jak to, co już znają jest "muzyką do tańca". Rzadko popada w konflikty z drugą stroną sali bo zwykle daje to, co czuje, że ją porwie, a i ona mu ufa, że to coś, choć brzmi inaczej równie dobrze się tańczy.
DJ-ami są także po trosze organizatorzy festiwali i koncertów. Zabieganie o środki na ich organizację, czyli o pieniądze, które jako muzycy tak chętnie i z przyjemnością zarabiamy, to trudna i żmudna praca. Wiążę się ona z dodatkowo z dużym ryzykiem finansowym. Nie możemy im zabierać prawa do pokazywania i lansowania tego kogo chcą. Nie każmy im kierować się jakąś bliżej nieokreśloną sprawiedliwością, niech pozostają nieskrępowani w swojej działalności. Ich pracę i tak zweryfikuje najlepszy z krytyków - publiczność i powodzenie imprezy.
Festiwale i konkursy z reguły mają wyraźnie określone zasady regulaminowe. Tak było w przypadku "Nowej Tradycji" w Warszawie, gdzie regulamin wyraźnie mówił o konieczności wykonania utworów z terenu Polski. Jadąc tam z zespołem "Się Gra" z góry wiedziałem, że nasze szanse ze względu na posiadany repertuar są niewielkie. Jeśli nie ma imprezy odpowiedniej dla twórczości jakiegoś zespołu pozostaje mu liczyć na szczęście i czekać, albo... zorganizować takową. Tak było z "Mikołajkami Folkowymi" w czasach, kiedy muzyki folk w żadnej postaci nie dało się nigdzie zagrać. Smutną prawidłowością jest, że muzycy, jeśli już się zastanowią, skąd pochodzą pieniądze, które zarabiają, albo nie wnikają w szczegóły, które na przykład mogłyby wskazać i wtajemniczyć ich w problemy, jakie z ich zdobyciem mieli organizatorzy, albo na coś narzekają.
A tak naprawdę skąd się biorą te pieniądze? Kamil sugeruje, że najłatwiej je ostatnio zdobyć, zwracając uwagę mecenasów kultury na wartości muzyki rodzimej. Wydaje się, że co jak co, ale teza, że oto wchodzimy do Europy, zapominając o bagażu polskiej kultury ludowej, powinna budzić przerażenie, powodować natychmiastowe rozwiązywanie się worków z pieniędzmi. Prawidłowość ta nie działa tak jak można by się tego spodziewać i śmiem twierdzić, że krytykowana tendencja ma raczej charakter ideowy niż praktyczny. Dotacje uzyskiwane z "polskofilskich" źródeł nie są wcale tak istotne dla budżetów festiwali, jak to mogłoby się wydawać. Co więc motywuje organizatorów imprez do zapraszania coraz częściej grup interpretujących melodie i rytmy rodem z Mazowsza? "Każdy ma w sobie taką skarbnicę" - pisze Kamil i tym sposobem przyznaje prawo do istnienia zupełnie osobistych i ludzkich odczuć. Prawo to dotyczy wszystkich ludzi, w tym animatorów kultury. Istnienie "muzycznego kosmopolityzmu" musi dopuszczać prawo bytu szeroko pojętego czy nawet lokalnego patriotyzmu. Nie sądzę, żeby obserwowana u tak wielu osób chęć znalezienia metody na dobrą promocję polskiej kultury ludowej była podyktowana chęcią znalezienia się na wznoszącej fali koniunktury. Chodzi tu raczej o wewnętrzną potrzebę spowodowania tego, aby "polska kultura ciągle żywa i nowiutka" miała jednak jakiś rodzimy pierwiastek i swój rodowód. Okazuje się, że są ludzie, którym trudno "cieszyć się tym, co jest" i to wcale nie dlatego, że chcą się czuć kimś wyjątkowym, lecz po to, by móc czuć się po prostu sobą
Koniunkturalizm grozi bardziej tym, którzy poszukują sponsorów tzw. komercyjnych, a tym chodzi przede wszystkim, aby ich banery reklamowe obejrzało jak najwięcej ludzi. Potencjalnemu sponsorowi trzeba zapewnić jak największą widownię. Należy więc podać na scenie muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Najlepiej jeśli uda się podciągnąć pod folk artystę o znanym nazwisku, który popełnił coś, co mogłoby być od biedy uznane za folkowe. Na takich imprezach twórczość ambitnych zespołów znowu staje się niepożądana. Wbrew pozorom robienie takich imprez może się okazać dobrą drogą do prób przełamania "zaklętego kręgu", gdyż niejako przy okazji, cichaczem, przy dobrej woli udaje się przemycić coś wartościowego i wymagającego promocji.
Twierdzenie, że "promocja muzyki folk spłyca jej różnorodność" ujęte w nieco innym kontekście niż kryterium kulturowych zainteresowań jest niestety słuszne. Daje się zauważyć fakt niedoceniania niektórych prób związanych na przykład z zastosowaniem brzmienia folkowego. Wydaje mi się, że zespoły tak grające same nieco są temu winne. Albo nie dorównują poziomem, albo mogą być podejrzane o zbytnią powierzchowność czyli o to, że ich program przedstawiony w takim czy innym konkursie jest tylko okazjonalnie przygotowany i tak naprawdę pozostaje poza głównym nurtem działań grupy. Krótko mówiąc brak w ich produkcji ducha i dominuje wrażenie, że motyw ludowy, już nieważne od jakiego ludu zapożyczony jest tylko chwilowym kaprysem lub wstawioną na siłę "zaliczoną" ludową nutką.
Podejście autorskie
Na koniec przedstawię swój, być może kontrowersyjny pogląd na temat zjawiska, o którym rzeczywiście mało się do tej pory mówiło. Określone jest ono przez Kamila jako "podejście autorskie". Jaka jest jego relacja do muzyki folk?
Muzyka ludowa w swojej podstawowej klasycznej postaci rzeczywiście stanowi etap zamknięty. Być może wpływ na to ma zmiana astrologiczna, ale na pewno galopujący rozwój techniki i komunikacji, który całkowicie wyeliminował istnienie zamkniętych społeczności, przynajmniej, w naszym zakątku świata. W spadku po latach świetności i rozkwitu twórczości ludowej mamy niezliczoną ilość materiałów w postaci taśm, nut, tekstów, tomów Kolberga itp. Jest to ogromna biblioteka złożona z nieznanych w większości dzieł anonimowego autora, któremu nadano roboczą nazwę folklor. Choć niemożliwym jest ustalenie autorstwa tych dzieł wiadomo, że nie jesteśmy to my. Według mnie czerpanie z tych źródeł, a leży to u podstaw samookreślenia muzyki folk i nazywanie tego swoimi kompozycjami jest delikatnie mówiąc niestosowne. Nie znaczy to, że nie można czerpać z tej spuścizny. Robiono to zawsze i pewnie będzie takie działanie miało miejsce w przyszłości. Każdy mógłby tutaj wymienić szereg znamienitych nazwisk sławnych kompozytorów, którym nikt nie ma tego za złe, a ich dzieła budzą uzasadniony zachwyt. Ale czy ich twórczość można i należy zaliczać do nurtu folkowego? Mazurki Chopina na zawsze pozostaną w historii muzyki mazurkami Chopina, a "Oj da dana" Ciechowskiego dziwną hybrydą fonograficzną lat dziewięćdziesiątych. Każdy, kto ogłasza się kompozytorem niech robi to na własny rachunek, a ocenę swojej twórczości pozostawi krytykom i słuchaczom. Ocenę i nazwanie pewnych zjawisk muzycznych jak disco polo, rap czy melodia ludowa z czyjegoś domu pozostawmy, nie zajmując się futurologią, przyszłym pokoleniom badaczy.