Artykuł zamieszczony w numerze 21 / 1999
|
Powrót do strony głównej
|
Po raz pierwszy na mikołajkowej Scenie Otwartej pojawił się zespół występujący a'capella. Wspaniałymi głosami i współbrzmieniami oraz pewną egzotyką podbił serca słuchaczy i jurorów. Otrzymał pierwsze miejsce i nagrodę przyznaną przez patrona prasowego festiwalu - "Gazetę Wyborczą".
Skąd wzięły się wasze inspiracje i cała fascynacja folkiem?
Diana Obolewicz: Pochodzę z małej wsi w Kotlinie Kłodzkiej i pamiętam, że od zawsze chodziły za mną pieśni typu "Oj bystra woda", czy "Laboga chłopaki". W mojej wsi nigdy nie było tradycji śpiewania ludowych pieśni. Zawsze, właściwie sama próbowałam, po prostu to gdzieś we mnie głęboko tkwiło.
Olga Chojnak: To coś tkwiło również we mnie od bardzo dawna, ale odkryłam to dopiero w trakcie poznawania, "dochodzenia do folku". Pierwszy raz z muzyką folkową zetknęłam się na festiwalu szantowym we Wrocławiu, miałam wówczas 10 lat. Przez jakiś czas interesowałam się szantami, z których zaczęłam wyłapywać folk. Wreszcie odeszłam w stronę samego folku. Najbardziej interesuje mnie odkrywanie pierwotnych źródeł tej muzyki. Muzyka, która teraz powstaje, nie jest tym, czego słucham.
Marzena Motyl: Dla mnie czysty folk też nie jest istotny. Większe znaczenie ma muzyka jako forma estetyczna, w której folk znajduje swoje miejsce. Przede wszystkim dzięki temu, że sięga do bardzo głębokich źródeł kultury. Naprawdę inspiruje mnie Teatr Gardzienice, który wykorzystuje te wszystkie formy w taki sposób, że stają się one sztuką. Działania te sprawiają, że tzw. sztuka ludowa, będąca gatunkiem niskim, staje się czymś naprawdę ciekawym i atrakcyjnym. Jeżeli zaś chodzi o kulturę ludową to fascynuje mnie np. to, co robi Jan Jakub Kolski. Myślę, że właśnie taka ludowość i folkloryzm ciekawią mnie bardziej niż sam folklor. Pochodzę z małej wsi, gdzie śpiewa grupa starszych pań. Nigdy za tym nie przepadałam i pewnie dlatego nie jestem przekonana do folkloru.
Piotr Faleński: Ja natomiast pochodzę z wielkiego miasta, gdzie folklor wiejski nie istnieje. Do folku dotarłem okrężną drogą. Słuchałem klasyki, szczególnie romantycznej, która inspirowana była folklorem wiejskim. Było to w opozycji do gustów panujących u mnie w domu, gdzie lekceważy się wszelkie formy ludowe. I tak przez muzykę wysokiej kultury dotarłem do nizin, do kultury ludowej. Właściwie długo nic z tym nie robiłem, lubiłem tego słuchać i to wszystko. W pewnym momencie spotkaliśmy się i zaczęliśmy wykonywać tę muzykę sami.
Witold Kozłowski: Już w dzieciństwie, zamiast chodzić na podwórko do piaskownicy i bawić się w chowanego, w wojnę, w cokolwiek w co bawią się chłopcy w tym wieku, ja musiałem uczęszczać do szkoły muzycznej. Miało to oczywiście swoje dobre i złe strony. W szkole muzycznej dowiedziałem się, że nigdy muzykiem nie zostanę, że nigdy nie będę śpiewał. Wtedy właściwie wcale się tym nie przejmowałem. We Wrocławiu zacząłem działać i powolutku iść do przodu. Nie była to od razu muzyka ludowa. Na początku zająłem się teatrem, zresztą do dzisiaj prowadzę warsztaty teatralne. W trakcie pracy nad kolejnymi spektaklami natknąłem się na kierunek gardzienicki. Stało się to moją inspiracją i z czasem zaczęło ewoluować. Poczułem wtedy, że jestem na tyle silny, aby móc samodzielnie na tym polu tworzyć muzykę w formie oddzielonej od teatru.
Jesteście integralną częścią Studia Eksperymentu Ruchu. Co to za organizacja?
W. K.: Jest to właśnie to, o czym mówiłem. Parę lat temu z przyjaciółmi postanowiliśmy coś zrobić. Miałem pomysł, żeby zacząć od tybetańskiej "Księgi Umarłych". Traktowałem ten temat jako pewną odskocznię. Gdzieś dalej miałem po prostu odmienny projekt na spektakl. Zaczęliśmy działać, ale po jakimś czasie nasza praca "rozeszła się". Była jednak chęć kontynuacji i po pewnym czasie zaczęliśmy doskonalić swój warsztat. Każdy z nas wprowadzał coś nowego: ja zajmowałem się stroną muzyczną, teatrem fizycznym, natomiast dziewczyny teatrem tańca (modern, taniec jazzowy, taniec współczesny). Razem stworzyliśmy Eksperyment Ruchu, bo nasze działania traktowaliśmy właśnie jako pewnego rodzaju eksperyment. Różnorodność naszych doświadczeń dała pożądaną iskrę i to właśnie było Studio Eksperymentu Ruchu. Kiedyś występowaliśmy w Lublinie - obok ruchu pojawiła się również muzyka. Z czasem ruch stawał się troszeczkę mniej istotny, aczkolwiek nigdy nie zrezygnowaliśmy z niego do końca. Trzeba jednak przyznać, że pieśni wyraźnie wszystko zdominowały. Rezultatem było zawieszenie działań Studia Eksperymentu Ruchu, głównie ze względu na brak energii na prowadzenie kilku rzeczy na raz. W Strzeżynach, regularnie co roku organizujemy warsztaty ruchowo - głosowe, na które zapraszamy wszystkich chętnych. Uczymy tu różnych technik teatralnych i muzycznych, które odkryliśmy na swojej drodze. Właśnie to traktujemy jako kontynuację Studia Eksperymentu Ruchu.
Czy macie coś wspólnego z teatrem Grotowskiego?
W. K.: Mieszkając we Wrocławiu nie jesteśmy w stanie odciąć się od pewnych korzeni. Ja sam wielokrotnie brałem udział w różnych warsztatach, które się odbywały w Centrum Grotowskiego. Olga z kolei ma jakieś rodzinne powiązania z Teatrem.
O. Ch.: Mój tato znał Grotowskiego i trochę działał z tymi grupami. Teraz pracuje w Ośrodku Badań Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno - Kulturowych jako archiwista.
W. K.: Bardzo często korzystamy z pomocy Brunona Chojaka, ponieważ jest on wybitnym znawcą języków: ukraińskiego i białoruskiego. Objaśnia i pomaga nam w opracowaniu dialektycznym pieśni, jest to więc nieoceniona pomoc językowa.
P. F.: Nasz pierwszy występ odbył się w Ośrodku Grotowskiego. Jest to bardzo ważne, ponieważ tam rzeczywiście dzieją się ciekawe rzeczy. Nie są to częste wydarzenia, ponieważ Ośrodek nie jest teatrem sensu stricte. Jest to miejsce spotkań, poszukiwań kulturowych. W tej chwili działa tam teatr Dragon, który w dużej mierze wywodzi się z Lublina. Od trzech lat realizują spektakl pt. "Pieśń kozła". Ponadto odbywają się spotkania kulturowe wokół "Pieśni Kozła", w których uczestniczą różne zaproszone grupy. W spotkaniu, w którym uczestniczył nasz zespół brał również udział teatr ze Szwecji oraz z Grecji ("Pontos") i oczywiście "Pieśń Kozła". Stworzyliśmy wówczas zgromadzenie - wielogłos i każdy prezentował cząstkę tego, co sam robił. Było to dla nas istotnym doświadczeniem.
W. K.: To nas trochę oswoiło z występami przed publicznością. Początkowo śpiewaliśmy po prostu dla własnej przyjemności. Kiedy pojawiła się potrzeba występów, taki trening sceniczny bardzo nam się przydał w pokonaniu tremy. Prezentacja przed publicznością wymaga innego podejścia do pracy nad naszymi pieśniami.
Nie był to więc ani wasz pierwszy występ ani konkurs?
O. Ch.: To był nasz pierwszy konkurs i pierwszy kontakt ze sceną folkową. Nasze wcześniejsze koncerty tak naprawdę nie były oficjalne. Było to nowe doświadczenie. Mieliśmy okazję zetknąć się z folkiem i profesjonalistami w tej dziedzinie, a także otrzymać cenne wskazówki dotyczące naszej twórczości.
Co składa się na wasz repertuar?
W. K.: Zaczęliśmy od pieśni z różnych regionów Europy. Z czasem to się coraz bardziej zacieśniało i obecnie inspirujemy się kulturą słowiańską, przede wszystkim jest to Białoruś, Ukraina, Bułgaria, wszystkie kraje byłej Jugosławii, Macedonia, czasami Morawy. Był taki czas, że skupiliśmy się tylko na Ukrainie, ale okazało się to właściwie niemożliwe. Nie mamy natomiast w repertuarze polskich pieśni, gdyż naszą bazą jest wielogłos. Nie jest problemem stworzyć coś, czy dopisać drugi i trzeci głos do istniejącej już pieśni. Jednak materiały polskie, do których mamy dostęp prezentują raczej pieśni jednogłosowe. Należy oczywiście wyłączyć z tego górali, ale to już pozostawmy im samym, bo są w tym najbardziej autentyczni. Ostatnio pozasłowiańskim bodźcem stała się Łotwa i Litwa. Zaczyna się pojawiać w nas nowa fascynacja tamtymi terenami, ich kulturą. Mamy nawet taki zamiar, aby w lipcu pojechać właśnie tam, a wtedy poszukać, posłuchać i dotrzeć do źródeł.
Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.