Artykuł zamieszczony w numerze 26 / 1999/2000


Agnieszka Matecka

Kolędy Pospieszalskich i Steczkowskich


Koncert ten odbył się w lubelskiej Archikatedrze w piątek, 7 stycznia 2000. Prowadził go z wyczuciem, które pamiętamy choćby ze "Swojskich klimatów" Jan Pospieszalski - dyrektor artystyczny tego rodzinnego projektu. Program kolędowy nie powstałby nigdy, gdyby nie tradycja śpiewania pieśni bożonarodzeniowych w obu familiach, a były one, trzeba przyznać liczne (u państwa Pospieszalskich trzy córki i sześciu synów, u Steczkowskich odwrotnie, wszyscy obdarzeni talentem muzycznym). Wraz z dwoma pokoleniami rodzin, na scenie wśród gromadki młodzieży debiutował syn Jana Pospieszalskiego, wystąpili również znajomi młodzi górale z najlepszych rodów muzycznych, którzy zagrali kilka regionalnych pastorałek i złożyli wszystkim słuchaczom typowe kolędnicze życzenia.

Na koncert złożyły się mniej i bardziej znane tradycyjne kolędy wykonywane w sposób nowoczesny - nastolatkowie z rodziny Pospieszalskich wprowadzili do aranżacji nawet scratche - z rockowym temperamentem, folkowymi oraz jazzowymi wtrętami. Nie zabrakło też modnych obecnie akcentów latynoskich, np. w utworze "Jezusa narodzonego". Choć program istnieje już pięć lat, to cały czas ewoluuje, tak że oprócz znanych z płyty "Kolędy Pospieszalskich" utworów (również nieco inaczej zaaranżowanych), licznie zgromadzona publiczność mogła usłyszeć nowe pieśni np. kolędy w wykonaniu rodziny Steczkowskich. Nie zabrakło "hitów" - "Północ już była" czy "Hola, hola ....". Na zakończenie artyści zaśpiewali kolędę napisaną specjalnie dla nich przez księdza Twardowskiego.

Najwięcej oklasków zebrali oczywiście najmłodsi, których wdzięk z pewnością rekompensował niewielkie wahania intonacji. Jeśli starsi zebrali ich mniej, to z pewnością z tego powodu, że w katedrze panował ogromny ścisk i trudno było złączyć dłonie, a może słuchacze byli nieco zmęczeni staniem w ciasnocie, duchocie i z wyciągniętymi szyjami usiłując coś dostrzec - no cóż, przecież koncertów się słucha. Z tym zaś nie było żadnych problemów, bo artyści nie licząc na lokalne możliwości techniczne (i słusznie!) przywieźli swoją doskonałą aparaturę i realizatora.

W sumie występ, jeśli nie bardzo żywiołowy, to z pewnością był bardzo profesjonalny, nastrojowy, po prostu rodzinny. Poza tym krewni mają zazwyczaj podobną barwę głosu - kiedy np. kolędę śpiewało na głosy trzech panów Pospieszalskich czy też kilka pań Steczkowskich - to efekt był niezapomniany i każdy dyrygent mógł temu rodzinnemu chórowi brzmienia pozazdrościć.